PINTA Ognie Szczęścia
PINTA Ognie Szczęścia,
ocen: 8 |
Nazwa: | PINTA Ognie Szczęścia |
Browar: | Browar Pinta, Browar na Jurze |
Voltaż: | 4.2% |
Rodzaj: | Irish Red Ale |
Opis producenta: | Bursztynowo-czerwone piwo w stylu Irish Red Ale (Irlandzkie Czerwone). Skład: słody Weyermann: pale ale, wiedeński, melanoidynowy, Caramunich (III), palony niesłodowany jęczmień; chmiel Fuggles (UK), drożdże Safale S-04. Surowce dla PINTY dostarcza Browamator. Piwo pasteryzowane. Ekstrakt: 11,5% wag. Wartość IBU: 25 Codzienna porcja emocji. Wyważona kompozycja słodów jasnych, karmelowych i palonych wzbogacona aromatyczną brytyjską odmianą chmielu Fuggles. Przyjemna słodowość i wytrawny finisz – takie są Ognie Szczęścia – warzone z inspiracji celtyckiego święta Beltaine. PINTA opracowuje receptury, sprowadza odpowiednie surowce, nadzoruje proces warzenia i rozlewu piwa w zaprzyjaźnionych browarach. |
Uskutecznij recenzję
Zaloguj się aby dodać recenzję.
Wygląd: Ciemno miedziane i klarowne. Piana jasno beżowa, drobno pęcherzykowata i skąpa. Szybko zanika do słabego kożucha na powierzchni płynu.
Aromat: Na początku słodowe, czuć skórkę od chleba i nuty opiekane. W tle nieco karmelu i pumpernikla. Zapach jest mało wyraźny. Ogrzanie piwa ujawnia lekką nutę maślaną.
Smak: Początek słodowy z lekko wyczuwalnym posmakiem skórki od chleba i tostów. Dalej nieco słabego karmelu i masła. Goryczka mało wyraźna z lekkim posmakiem palonego zboża i ziemi. W gardle pozostaje lekko słodkawy posmak karmelu. Całość dość wodnista.
Ogólne wrażenie: Trunek jest lekki w odbiorze, choć dość wodnisty i trochę mało konkretny w smaku. Ma w prawdzie wszystko co powinno być w Irish Red Ale, ale wszystko wypada jakość blado. Jak na PINTĘ trochę słabo.
Nie wiem o co chodzi. Tym piwem Pinta sporo zeszła ze zwykłego (wysokiego) poziomu. Pierwszy rozczarowaniem był praktyczny brak piany. Dalej brak wyraźnego smaku – nie wiem czy ktoś znalazł jakiekolwiek nuty aromatyczne. Wypić można, lecz ja do togo piwa już nie wrócę.
chyba żadne piwo nie znikło tak szybko z moich kubków smakowych jak ta propozycja Pinty. co jak na tą markę i nazwę Ognie Szczęścia oznacza spore rozczarowanie.
Niewiele urwało bo ani ognia, ani szczęścia trudno się było doszukiwać, zarówno w wersji nalewakowej, jak i butelkowej od propozycji browaru Pinta. Najpierw miałem okazję posmakować tego trunku „z kija”. Piana nie zaszczyciła moich oczu swoją obecnością, kolor no taki na oko czerwony, i przede wszystkim ten smak, a raczej jego przeraźliwy brak, brak przez wielkie B. Człowiek czuł się, jak by wlewał w siebie pewną ciecz, która raczej z piwem niewiele miała wspólnego (by nie pozostać sam w tej ocenie, poprosiłem towarzyszące mi osoby o popróbowanie, czy może się mylę i wszystkie głosy były zgodne, że nie). Na tym bym zakończył swoją przygodę z tym piwkiem, ale traf chciał, że sięgnąłem po jego butelkową wersję. Tutaj było lepiej, ale jak to w pewnej scenie z „Kilerów 2-óch” – niewiele lepiej. Ot, by wymienić słabe plusy: odrobinkę piany i jakiś delikatny posmak piwny, czyli goryczkę, przeciętą słodem i karmelem, w ilościach aptekarskich. Niestety obiecywany ogień mnie nie rozpalił, a i szczęścia też niewiele dał, a szkoda bo następnego razu nie będzie. [dwa razy próbowałem tego piwa co daje „2” plus „2+”, czyli „4+”, na zachętę „5”, ale z wielkim minusem.
Dawno nie miałem w swoich rękach PINTY. No cóż, z racji arktycznych temperatur jakie do nas zawitały samochód mam uziemiony, a pomysł wycieczki w takich warunkach komunikacją miejską dość szybko został zwalczony w zarodkach i nie doczekał się wykonania. Zbyt długo już żyję żebym nie wiedział, że taki odważny czyn skończyłby się długotrwałym wydawaniem z siebie niecenzuralnych wiązanek z powodu nie pojawienia się już kolejnego dyliżansu i kilkoma odmrożeniami. Więc jak pojawił się w moim lokalnym sklepie ten oto okaz bez zawahania wrzuciłem do torby i z uśmiechem na ustach pobiegłem do dom. Miałem nadzieję, że te ognie mnie rozgrzeją. Po przelaniu pojawiła się dość niska ale stabilna i gęsta piana, która znikała umiarkowanie szybko. Kolor mi się bardzo spodobał, co prawda do czerwonego mu daleko, ale jest fajny miedziano-herbaciany, jak dla mnie gitara. W zapachu dominują raczej nuty piw ciemnych, czyli karmel, kawa i odrobina dymu. Jeśli chodzi o smak to jest to natomiast ciekawe połączenie słodów, goryczki chmielowej i właśnie kawowo-karmelowego posmaku piwka ciemnego. Zgodzę się tutaj z kolegą jagielem, że zarówno zapach jak i smak są faktycznie subtelne i niezbyt wyraziste. No i niestety moc na minus. Dla mnie klasyczny po-średniak.
Spodziewałem się czegoś lepszego. Do browarów PINTY mam słabość, jednak ostatnie próby poszukiwania dobrego smaku są zupełnie nietrafione. Trochę nijakie to piwo. Ani charakterystycznej goryczy, ani jeszcze bardziej charakterystycznego zapachu PINTY. Ognie Szczęścia są rozmyte. Zbliżone bardziej do podpiwku, niż piwa. Pianę wybijają nieco ponad kufel białą, jednak ta szybko opada, razem z rękoma, których właściciel miał nadzieje na coś zdecydowanie niepowtarzalnego.
Zabrakło ognia
Nie miałem wielkich oczekiwań względem tej propozycji, niemniej to co wlałem do przełyku i tak niestety rozczarowało. Wizualnie piwo to bardzo ciemny bursztyn z dość szybko znikającą pianą z której zostaje subtelny kożuszek. Woń ciekawa, a określiłbym ją jako zachęcające red. Dalej niestety już gorzej. W smaku trunek prezentuje się jak wytrawne ciemne o palonej nucie. Proporcje piwa niestety z nóg mnie nie zwaliły, wręcz rozczarowały. Niestety na tym odcinku nie odnotowałem żadnych pozytywów, co powoduje, że na tej randce z „Ogniami szczęścia” zakończymy potencjalny związek. Generalnie ognia przesadnego nie było, wręcz przeciwnie.
Ciemniejsza i mniej goryczkowa wersja Angielskiego Śniadania – w zasadzie w tych sześciu słowach(+ spójnik) mogłaby się zawierać moja recenzja Pintowych Ogni Szczęścia. Jednak to nie Harnaś że szkoda gadać więc czas przejść do konkretów i podzielić się z wami nie-suchymi faktami:). Ognie szczęścia to piwo niezbyt mocno nachmielone o wyrazistym słodowym aromacie. Po przelaniu do szkła otrzymujemy bladobeżową, drobną piankę, która jednak dość szybko umyka. Moja sztuka była niestety lekko przegazowana i pojawiły się przez to nieprzyjemne burzyny, jednak było to w granicach rozsądku i postanowiłem przymknąć na to swe oko. W smaku wyczuwalna goryczka ale nie tak mocno jak w przypadku Angielskiego Śniadania. Tutaj już na całym dystansie była kontrowana przez nuty słodowe. W barwie ciemno-miedziane, jeśli bym się miał silić na porównanie to ujął bym to jako mocna herbata ale taka zaparzona z dwóch torebek. Przy tej nieco niższej goryczce brakowało mi bardziej wyraźnych nut kawowych ale to nie stout więc wybaczam. Solidne 7, mimo to jednak wolę Angielskie Śniadanie.